4 października w nocy pojawiły się u mnie bardzo silne bóle głowy, długo jeszcze będę jeszcze pamiętać tą datę. Pierwszy atak pojawił się około pierwszej i w nocy i dosłownie wyskoczyłam z łózka, ponieważ nie rozumiałam co się działo. Atak trwał około 10 minut i następnie znikł. O 3 rano – ból był taki jakby ktoś mi wbijał w głowę rozżarzone gwoździe. Ponownie, 10 minut i wszystko przeszło. Rano pomyślałam, że widocznie byłam po prostu przemęczona, a ponieważ przez cały dzień nic się nie stało, nic nie zrobiłam. Kolejnej nocy ataki były jeszcze gorsze i mocniejsze, na ile to było możliwe: o 1 kolejne 10 minut i potem koniec. O 3 nad ranem jedynym moim marzeniem było, aby ktoś odciął mi głowę, aby zakończyć to cierpienie. Jestem wytrzymała na ból, lecz, pomimo mojej wieloletniej praktyki nie byłam w stanie zejść pod powierzchnię bólu, prawa strona głowy była o krok od wybuchu, prawe oko mi łzawiło w sposób absolutnie ode mnie niezależny, z prawej dziurki od nosa ciekł mi katar. Nie pomagał żaden środek przeciwbólowy. Ponownie, po około 10-15 minutach wszystko się skończyło. Postanowiła, iż rano pójdę do lekarza, jednakże już o 5 rano popędziliśmy na pogotowie z powodu kolejnego ataku.
Lekarz zlecił mi tomografię komputerową, wizytę u neurologa, oraz przepisał mi jeszcze silniejsze środki przeciwbólowe, które oczywiście nie pomogły mi wcale. Zrobiłam tomografię, wyniki były w porządku, wizytę u neurologa miałam następnego dnia, spędziłam więc noc w pozycji siedzącej z nadzieją, że może tak prześpię noc – nadzieja ta okazała się próżna.
Pani neurolog zdiagnozowała mi Klasterowy ból głowy i przepisała mi lekarstwa tak silne, że po tygodniu powinnam była zrobić kontrolne EKG, aby ewentualnie kontynuować terapię. Powiedziała, iż sytuacja ta może utrzymywać się przez miesiące.
Cudownie!
Wracając do domu powiedziałam mężowi, który był obecny podczas wizyty, że, zanim skompromituje mózg i serce, chcę przez około 10 dni leczyć się „na mój sposób”.
Po powrocie do domu, poszłam do góry, usiadłam na łóżku i zaczęłam medytować.
I w tym momencie rozpoczyna się najpiękniejsza część całej historii!
Kira, moja słodka, odratowana Kira przyszła natychmiast do mnie i położyła się na łóżku. Połączyła się ze mną od razu i obie stworzyłyśmy prześliczną przestrzeń uzdrawiania. Szczerze mówiąc, to stworzyła go ona, ja po prostu dołączyłam do niej. Kira po prostu była. Żadnych myśli, żadnych zmartwień odnośnie tego jak ja się czułam, jej siła, równowaga i miłość wypełniły mnie i po prostu zniknęłam. Obie byłyśmy po prostu obecne dokładnie w tym danym momencie.. żadnego kontaktu fizycznego, żadnego dotykania.. Jeżeli ktoś by na nas popatrzał, mógłby pomyśleć, iż Kira spała, a ja siedziałam z zamkniętymi oczami. Tak to pozornie mogło wyglądać. W rzeczywistości, my dwie stanowiłyśmy jedność i byłyśmy częścią niekończącej się jasnej energii, my byłyśmy energią. Trwało to około jednej godziny.
Powtórzyłam medytację po południu i ponownie Kira mi towarzyszyła. Żadnych myśli, żadnych zmartwień, po prostu byłyśmy. W nocy obudziłam się o pierwszej, jednakże ból był o wiele lżejszy, a potem przespałam już całą noc.
Kontynuowałam medytacje dwa razy dziennie przez trzy dni, zawsze z Kirą, która tworzyła naszą przestrzeń odwagi, spokoju i miłości. Kiedy tylko pomyślę o jej własnej przeszłości…!!! Pomimo tego, to właśnie ona prowadziła nasze sesje, z miłością i cierpliwością, ukazując mi nieskończoną szczodrość Wszechświata, respektując z cierpliwością moje tempo. Nie dotknęłyśmy się ani razu podczas naszych sesji – to było prawdziwe „leczenie na odległość”.. A ja, przez te trzy dni i trzy noce spałam prawie bezustannie.
Czwartą noc przespałam bez przerwy i od tej pory – żadnego więcej ataku ani bólu! Od tego wydarzenia, Kira i ja, kontynuujemy nasze wspólne medytacje, zapraszając również inne osoby i zwierzęta na odległość.
Reakcja mojego lekarza zasługuje na osobny artykuł – może kiedyś… Recepty ma do dzisiaj w domu, niewykupione.
Moja wdzięczność i miłość do Kiry są naprawdę bezgraniczne. Za wszystko, czego mnie nauczyła i uczy.. za to, że po prostu jest.